Moje podwórko (2010)
Kiedyś, dawno temu, w czasach słusznie minionych, gdy herbatę podawano w szklankach, granice mojego podwórka wyznaczał płot, oddzielający posesję od innych domów. Życie towarzyskie toczyło się w zdecydowanej większości w ramach podwórka i w gronie dzieci z tego samego domu. Podziały my-oni były jednoznaczne; „oni” z pewnością nie byli naszymi sojusznikami. Potem zaczęliśmy dorastać, a granice zaczęły się rozszerzać… Kiedy dziś odwiedzam swoje stare podwórko, nie chce mi się wierzyć, że jest ono tak małe. Z dzieciństwa zapamiętałem je inaczej.
Idea „Mojej Gdyni” – gazety tworzonej przez mieszkańców-czytelników – zakłada pisanie o sprawach „z mojego podwórka”, czyli o tym, co nam się lokalnie podoba lub uwiera. Po dyskusjach i deklaracjach polityków dotyczących trójmiejskiej (gdańskiej?) aglomeracji zacząłem się na nowo zastanawiać, jakie są granice „mojego podwórka”. Czy jest nim moja dzielnica – Orłowo, albo nawet jej część – Kolibki? Pewnie tak, co wcale nie przeszkadza temu, że w wielu kwestiach widzę siebie jako mieszkańca całej Gdyni. Z pewnością sprzyjają temu przepisy prawa, co można sprawdzić w czasie wyborów lokalnych i podczas załatwiania różnych spraw administracyjnych, z płaceniem podatku od nieruchomości włącznie… Coraz częściej jednak zauważam, że granice „mojego podwórka” są szersze i płynne.
Dotyczy to naprawdę wielu sfer. Zakupy? Gdynia nie jest w ogóle dla mnie punktem odniesienia. Gastronomia? Poza centrum Gdańska, które jest poza celownikiem z powodu po trosze odległości i kłopotów z parkowaniem, pozostaje reszta Trójmiasta. Rekreacja? Najbliższy aquapark jest tuż-tuż, czyli w Sopocie. System ścieżek rowerowych powoduje, że preferowaną opcją jest kierunek Sopot-Gdańsk. Dobrze, że korty są na miejscu. Sport? Kibicuję koszykarzom Trefla Sopot, chociaż mieszkam w Gdyni (identyfikacja z konkretnymi drużynami, a zwłaszcza udział w wydarzeniach sportowych, przebiega dziś w znacznej mierze w oderwaniu od terytorium). Kultura, łącznie z rozrywką? Wybór imprezy zupełnie nie zależy od konkretnego miasta; zresztą w Gdyni i tak filharmonii nie ma, jest za to Teatr Muzyczny. Kolej? Najbliższy nam dworzec dalekobieżny jest w Sopocie. W sprawach zawodowych – moja firma jest zdecydowanie ponadlokalna. I tak dalej, i tak dalej. Jestem pewien, że nie jest to wyłącznie moje doświadczenie. Trzeba to napisać wyraźnie: mieszkamy i funkcjonujemy w aglomeracji. Granice miasta są coraz mniej istotne, przynajmniej dla mieszkańców. Pewnie nieco inaczej postrzegają to politycy.
Jakie są tego konsekwencje? Dla mnie (i pośrednio dla ewentualnych czytelników) wynika z tego tyle, że pisząc od czasu do czasu o sprawach z „mojego podwórka” nie mogę nie odnosić się do problemów naszych sąsiadów czy całej aglomeracji. Wnioski z punktu widzenia władz miasta są dużo poważniejsze. Po pierwsze, władze samorządowe w coraz większym stopniu narażone są na nieustanne porównywanie swoich dokonań – lub zaniechań – z osiągnięciami innych miast. Po drugie – jeśli prawdziwa jest teza, że funkcjonujemy w coraz bardziej skomplikowanej sieci relacji wykraczających poza jedno miasto, to rozwiązywanie wielu problemów, od komunikacji lokalnej począwszy, wymaga współpracy w skali regionu.
Wcale nie uważam, że obowiązkiem władz Gdyni jest entuzjastyczne przyjmowanie wszelkich inicjatyw integracyjnych i wspólnych przedsięwzięć w ramach aglomeracji. Muszą być one jednak co najmniej bardzo poważnie rozważone. Postrzeganie Gdańska i Sopotu (pomijam tu dla uproszczenia inne miejscowości, ale i one w tej układance są ważne – zwłaszcza, że sporo osób wyprowadza się poza ścisłe Trójmiasto) jako rywali, a nie partnerów Gdyni staje się anachroniczne. Niezależnie od osobistych ambicji przedstawicieli lokalnych władz, rozszerzanie granic „naszego podwórka” jest w mojej ocenie nieuchronne. Myślę, że kiedyś w przyszłości wręcz zdziwimy się, że stare podwórko było tak małe…
Jarosław Zysnarski
(opublikowane w Mojej Gdyni, dodatku lokalnym do Gazety Wyborczej)