Działkę drogo sprzedam (2012)

Wtorek, 20 grudnia 2011 roku. O Gdyni znowu można przeczytać w gazecie. A tak konkretnie, to dwie strony w głównym wydaniu Gazety Wyborczej – nie w dodatku z komunikatami – zajmuje ogłoszenie Urzędu Miasta Gdyni o przetargu na osiemnaście działek, stanowiących własność gminy miasta Gdyni (kiedy piszę „konkretnie”, zawsze przypomina mi się stara anegdota o mężczyźnie, który wpada do restauracji z okrzykiem „szampan i owoce!”. „A konkretnie?” pyta kelner. „Konkretnie, to pół litra i ogórek”). W sumie to nic dziwnego: miasto szuka wpływów do budżetu, a „niestrategiczne” nieruchomości miejskie mogą być dobrym ich źródłem.

Ale… pojawia się u mnie poczucie swoistego deja vu. Chyba już widziałem wiele podobnych ogłoszeń i to dotyczących tych samych nieruchomości. Wyrywkowo sprawdziłem – tak, ogłoszenia pokazują się od lat, udaje się sprzedać pojedyncze działki, a w zdecydowanej większości przypadków po przetargach pojawia się następujący komunikat: „przygotowany w tym dniu przetarg ustny nieograniczony na sprzedaż nieruchomości (…) zakończył się wynikiem negatywnym z uwagi na brak chętnych do wzięcia udziału w przetargu”. Tylko w roku 2011 odbyło się 10 takich licytacji.

Właściwie nie wiem, czy mam się martwić nieefektywnymi działaniami Urzędu Miasta, czy cieszyć tym, że nieruchomości nie są sprzedawane zbyt tanio. Spróbujmy przyjrzeć się więc kwestii  sprzedaży miejskich nieruchomości nie „w ogóle”, ale konkretnie – czyli na przykładzie działki, którą mijam kilka razy dziennie.

Czy pamiętają Państwo Bar pod Żaglem, na rogu ul. Orłowskiej i Al. Zwycięstwa, mieszczący się naprzeciwko zasłużonej, ale też już nieistniejącej (poza szyldem) restauracji Jeanette? Jeśli mnie pamięć nie myli, bar zlikwidowano w połowie lat 90. Od tego czasu, a więc od kilkunastu już lat, miasto Gdynia bezskutecznie próbuje sprzedać narożną działkę, na której mieścił się rzeczony bar.  Leży ona w samym sercu Orłowa, przy drodze prowadzącej do mola i słynnego klifu (mam na myśli obiekt przyrodniczy, a nie handlowy – to uwaga dla młodszych czytelników). Nieruchomość jest jednym z 18 obiektów, wspomnianych w niedawnym ogłoszeniu. Co ciekawe, w roku 2011 działkę próbowano sprzedać na czterech przetargach: w lutym, maju, sierpniu i październiku, wciąż z tym samym skutkiem. Nie inaczej było w poprzednich latach.

Jedno z dwóch: albo cena jest za wysoka, albo miastu nie zależy na zbyciu nieruchomości (a zakładam, że efekt w najbliższym przetargu będzie zgodny z bon-motem byłego premiera Rosji, Wiktora Czernomyrdina: chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zwykle). Zdaję sobie sprawę, że w gminach, a dotyczy to także mienia Skarbu Państwa, istnieje coś takiego, jak „dyktatura operatu szacunkowego” – nikt się nie zdecyduje, by sprzedać działkę za powiedzmy dwie trzecie wartości oszacowania, skoro biegły rzeczoznawca napisał, że jest ona warta ponad 3 tys. złotych za metr kwadratowy. A faktycznie tak napisał… co prawda jest to cena brutto, czyli z VAT, ale właśnie tyle trzeba zapłacić.

Ciekawe skądinąd, jakiego rodzaju działalność trzeba prowadzić, by zwrócił się wydatek 8 milionów złotych brutto na zakup stosunkowo niewielkiej działki, na której zabudowa może sięgać najwyżej drugiego piętra? Nic nie przychodzi mi do głowy, przynajmniej jeśli chodzi o biznes zgodny z prawem. To wprawdzie nie moje zmartwienie, ale miasta do pewnego stopnia tak. Bez tego oczekiwania co do ceny będą równie realne, jak w przypadku legendarnego Maxima, gdzie cena wywoławcza działki przekraczała (brutto) 40 mln złotych. Choć, oczywiście, zawsze się może trafić książę z bajki.

Czy jednak miastu nie opłacałoby się wystawić działkę na sprzedaż przy nieco bardziej realistycznej, czyli niższej, cenie? Bardzo jestem ciekaw, czy ktoś zsumował wszystkie koszty związane z bezskutecznymi próbami sprzedaży nieruchomości, ponoszone w tym przypadku przez ponad 10 lat. Chodzi nie tylko o ogłoszenia, ale też o pracę sporego zespołu Referatu Polityki Gospodarowania Nieruchomościami Urzędu Miasta. Z drugiej strony – gdyby nasza przykładowa nieruchomość trafiła w prywatne ręce 10 lat temu, do budżetu miasta wpływałby co najmniej podatek od nieruchomości (to akurat niebyt duża kwota, ale grosz do grosza… i będą dwa grosze, jak mówi mądrość nie tyle ludowa, co matematyczna), a być może i inne, bardziej znaczące podatki, choć zależałoby to od rodzaju inwestycji. I co najważniejsze – nie straszyłaby w centrum reprezentacyjnej podobno dzielnicy Orłowo pusta, zaniedbana działka.  

Jarosław Zysnarski

(opublikowane w Mojej Gdyni, dodatku lokalnym do Gazety Wyborczej)

wersja do drukuwersja do druku

Inne publikacje z grupy Doradca lokalnie - felietony o Gdyni